Rozdział pierwszy,
w którym Pan Kickicek rozwala telefon
Kléber zerknął z ukosa na brata. Bystrzak półgłosem naśladował dźwięk drzwi w wagonie metra: „Piii… klap”.
Na stacji wsiadł mężczyzna i zajął miejsce obok Klébera. Trzymał na smyczy owczarka niemieckiego. Bystrzak niespokojnie poruszył się na ławce.
— Pan ma psa — powiedział.
Właściciel owczarka zmierzył wzrokiem pasażera, który się odezwał. Był to młody mężczyzna o szeroko otwartych jasnych oczach.
— Pan ma psa — powtórzył Bystrzak coraz bardziej podniecony.
— Tak, tak — potwierdził Kléber, usiłując przywołać go do porządku zmarszczeniem brwi.
— Mogę go pogłaskać? — zapytał Bystrzak, wyciągając rękę do psa.
— Nie! — warknął Kléber.
Mężczyzna kolejno popatrzył na braci, jakby oceniał sytuację.
— Ja mam królika — zwrócił się do niego jasnooki.
— Nie odzywaj się do ludzi, których nie znasz — upomniał go Kléber. Po czym zdecydowanym tonem powiedział do człowieka z psem: — Przepraszam pana, on jest niedorozwinięty.
— Gu-pek — sprostował jasnooki, rozdzielając sylaby.
Mężczyzna się podniósł i bez słowa pociągnął psa za smycz. Wysiadł na następnej stacji.
— Dupek — mruknął Kléber.
— Ojej, jakie brzydkie słowo — skomentował jego brat.
Kléber westchnął melancholijnie i zerknął w okno. Ujrzał w nim odbicie swej sympatycznej gęby intelektualisty w cienkich okrągłych okularkach. Uspokojony rozparł się na ławce i popatrzył na zegarek. Bystrzak, który bacznie śledził każdy jego gest, podciągnął rękawy bluzy i krytycznym wzrokiem obejrzał swoje nadgarstki.
— A ja nie mam zegarka.
— Dobrze wiesz dlaczego. Cholera, to tu!
— Ojej, jakie brzydkie słowo.
Kléber ruszył do wyjścia i gdy już miał wysiąść, obejrzał się. Bystrzak, który dopiero co szedł za nim, teraz stał w miejscu.
— Szybciej! — krzyknął Kléber.
— Chcą mnie przetnąć!
Kléber złapał go za rękaw i wyciągnął na peron. Automatyczne drzwi zamknęły się za nimi. Klap.
— Nie przetnęły!
Kléber znów chwycił brata za rękaw i powlókł za sobą do schodów.
— A czemu nie mam zegarka?
— Miałeś i rozbiłeś, żeby sprawdzić, czy w środku jest ludzik, pamiętasz?
— Taaak — przyznał Bystrzak z uśmiechem pełnym zachwytu.
— Był ludzik w środku?
— Nie! — wrzasnął Bystrzak z takim samym zadowoleniem.
Przed schodami ruchomymi zahamował tak gwałtownie, że dwie osoby wpadły na niego od tyłu. Zaprotestowały oburzone:
— Proszę uważać!
Kléber znowu pociągnął brata za rękaw, żeby wszedł na schody. Bystrzak z przerażeniem zaczął oglądać sobie stopy, unosząc je na zmianę. Upewnił się w końcu, że nic się z nimi nie dzieje, i podniósł głowę.
— Widziałeś? — powiedział, gdy wyjechali na górę. — Wcale się nie boję. A czemu w sierodku nie ma dzidzika?
— Ludzika, nie: dzidzika — poprawił go Kléber, aby uciąć jego niekończące się „a czemu…?”.
Usłyszał, jak brat mamrocze:
— To dzidzik, dzidzik.
Jego upór naprawdę zasługiwał na medal. Bystrzak przez pięć minut nucił pod nosem:
— Dzidzik, dzidzik…
Kléber rozglądał się dokoła, nie bardzo wiedząc, którędy iść. W Paryżu byli dopiero od dwóch tygodni.
— Daleko jeszcze?
— Nie wiem.
Kléber był wkurzony. Nie poznawał okolicy. Bystrzak przystanął na środku chodnika i skrzyżował ręce na piersi.
— Chcę do taty.
— Tu go nie ma. Jest w Marne-la-Vallée, a my jesteśmy w…? W Pa…?
— W paski! — dokończył Bystrzak.
I zaczął się śmiać, że wyszedł mu taki fajny dowcip. Kléber uśmiechnął się blado. Bystrzak miał rozum trzyletniego dziecka, trzyipółletniego w dobre dni.
— Jesteśmy w Paryżu. Chodź, musimy się pospieszyć, bo zastanie nas noc.
— A będą wilki?
— Tak.
— Wiesz, mogę je rozwalić swoim lewolwerem.
Kléber zdusił w sobie drwiący śmiech. Ruszyli dalej. Nagle Kléber rozpoznał pnącą się ulicę. To tu. Numer 45 przy ulicy Kardynała Lemoine’a.
— Nie — zaprotestował Bystrzak przed drzwiami.
— Co znowu?
— Nie chcę, tu jest stara pani.
— Słuchaj, to nasza cioteczna babcia, siostra mamy naszej…
— Jest brzydka.
— Nie jest za ładna.
— Śmierdzi.
Kléber wyciągnął rękę do klawiszy, by wprowadzić kod otwierający wejście, i zmarszczył brwi.
— Zaraz, jak to było… cztery… sześć…
— Cztery, sześć, be, dwanaście, tysiąc, sto — wyrecytował szybko Bystrzak.
— Cicho. Cztery… sześć…
— Dziewięć, dwanaście, be, cztery, siedem, dwanaście…
Kléber patrzył na klawisze kompletnie ogłupiały.
— Ciskaj na guziki, ciskaj! Dziewięć, siedem, dwanaście…
Bystrzak zaczął wgniatać klawisze na chybił trafił. Drzwi zazgrzytały i otworzyły się.
— Wygrałem!
W rzeczywistości z klatki wychodziła właśnie gruba pani. Bystrzak potrącił ją, przepychając się do środka.
— Nie wolno tak szturchać ludzi! — krzyknął za nim Kléber. — Przeproś panią!
Bystrzak dwoma susami przesadził już pięć stopni. Odwrócił się i rzucił wesoło:
— Przepraszam panią! Jesteś za gruba na te drzwi!
I ruszył dalej galopem. Kléber próbował go dogonić, wołając:
— Na trzecie! Na trzecie!
Bystrzak wbiegł na szóste piętro kamienicy, zbiegł na drugie i wbiegł jedno wyżej. Znieruchomiał w końcu na podeście, z wywieszonym językiem, dysząc jak pies. Kléber na chwilkę oparł się o ścianę, tak bardzo się zmęczył.
— Ciskasz na guzik?
Bystrzak bał się dźwięku dzwonka. Zatkał sobie uszy, kiedy jego brat dzwonił.
— No, ale ja już jadłam — oświadczyła staruszka, która otworzyła drzwi. — Starzy ludzie jedzą o wpół do siódmej. Może młodym obojętne, kiedy jedzą, ale ja swoją zupę o wpół…
— Zig, zig, zig — zaczął przedrzeźniać ją Bystrzak, zaintrygowany zgrzytliwie brzmiącymi słowami, które wygłaszała.
— A temu co jest? — zdziwiła się cioteczna babka braci, podnosząc rękę, jakby zamierzała uderzyć.
— Daj mu spokój, ciociu, nie jest niegrzeczny — powiedział Kléber.
— A ja ją rozwalę. Mam lewolwer!
I z kieszeni spodni Bystrzak wyciągnął pistolet alarmowy. Staruszka krzyknęła:
— Broń! On ma broń!
— To atrapa — wtrącił się Kléber.
— No — przyznał Bystrzak. — Ale taka, jakby rozwalała naprawdę. Uwaga, jak powiem „paf”, będziesz umarta. Uwaga… — Zgrabnie wycelował w cioteczną babkę, która rozwrzeszczała się ze strachu. — Paf!
Starsza pani uciekła do kuchni. Bystrzak popatrzył na brata wzrokiem, w którym było tyle samo zdziwienia co dumy.
— Boi się. — I zawiedziony dodał: — Nie jest umarta. A ja mam nóż.
— Rozwalisz ją kiedy indziej.