Nie było żadnych wątpliwości co do tego, że rodzina Brocketów była prawdopodobnie najnormalniejszą rodziną w New South West, jeśli nie w całej Australii.
I wtedy przyszło na świat ich trzecie dziecko.
Barnaby Brocket wychynął na ten świat w piątek o północy, co już samo w sobie było fatalnym wyczuciem czasu, ponieważ Eleanor czuła się winna, że przez nią lekarz i pielęgniarka muszą być o takiej porze na nogach.
— Naprawdę bardzo mi przykro — tłumaczyła się, cała zlana potem (kolejna rzecz, której się wstydziła). Wcześniej nie pociła się tak podczas porodów, ani przy Henrym, ani przy Melanie — wtedy po prostu delikatnie lśniła, jak dogasająca czterdziestowatowa żarówka.
— Nie ma się czym przejmować, pani Brocket — uspokoił ją doktor Snow. — Dzieci się rodzą, kiedy chcą, nie mamy na to wpływu.
— Ale to bardzo nieuprzejme z ich strony — zdążyła jeszcze odpowiedzieć Eleanor, zanim Barnaby postanowił, że jego moment nadszedł, a Eleanor wydała dziki wrzask.
— Och, przepraszam — wyjąkała, zaczerwieniona po korzonki włosów.
— Naprawdę nie ma za co, wszystko jest w zupełnym porządku — upierał się doktor, przyjmując pozycję zawodnika rugby na boisku, gotowego złapać jednak nie piłkę, ale śliskiego bobasa: jedna stopa zaparta z tyłu, druga mocno oparta z przodu, rozcapierzone dłonie, w które za chwilę ma wpaść cenna nagroda.
Eleanor znowu krzyknęła, a potem opadła na łóżko, zaskoczona i zdyszana. W całym ciele czuła ogromny, narastający nacisk i nie była pewna, jak długo to jeszcze wytrzyma.
— Niech pani prze, pani Brocket! — ponaglał ją doktor Snow, a Eleanor wrzasnęła po raz trzeci, starając się przeć z całych sił, podczas gdy pielęgniarka położyła jej na czoło chłodny kompres. Ale zamiast poczuć się lepiej, Eleanor zaczęła głośno jęczeć, a potem wymówiła na głos pewne słowo, którego jeszcze nigdy w życiu nie użyła, i zawsze ją raziło, gdy ktoś w pracy wymawiał je na głos. To było krótkie i brzydkie słowo. Ale wyrażało dokładnie wszystko, co czuła w tym momencie.
— Brawo! — zawołał wesoło doktor Snow. — Już prawie jest! Raz, dwa, trzy i ostatnie mocne pchnięcie, gotowa? Raz…
Eleanor wzięła głęboki oddech.
— Dwa…
Wypuściła powietrze z płuc.
— Trzy!
W tej samej chwili gdy poczuła, że jest już po wszystkim, usłyszała płacz dziecka. Padła z powrotem na wznak i jęknęła z głębi serca, szczęśliwa, że te okropne tortury wreszcie się skończyły.
— O matko — powiedział wtedy doktor Snow, i to takim tonem, że zdziwiona Eleanor uniosła głowę znad poduszki.
— Coś nie tak? — zapytała.
— To zupełnie niezwykłe — odrzekł lekarz, a Eleanor zdołała usiąść, pomimo bólu w całym ciele, żeby popatrzeć na dziecko, które wzbudziło tak nietypową reakcję.
— Gdzie jest dziecko? — spytała, bo nie było go ani na rękach doktora Snowa, ani na łóżku. Dopiero teraz dostrzegła, że doktor i pielęgniarka nie patrzą na nią, ale wpatrują się z otwartymi ustami w sufit, gdzie nowo narodzone dziecko — jej dziecko — wisi rozpłaszczone na białych płytkach, patrząc w dół na trójkę dorosłych z łobuzerskim uśmiechem na buzi.
— Na suficie — odpowiedział doktor Snow, nie posiadając się ze zdumienia, bo dokładnie tak miały się sprawy z Barnabym. Trzecie dziecko urodzone w najnormalniejszej rodzinie, jaka kiedykolwiek żyła na południowej półkuli, już w pierwszych chwilach po urodzeniu pokazywało, że nie jest normalne, gdyż odmawiało przestrzegania najbardziej podstawowego z praw.
Prawa grawitacji.