Ostatni strupek odpada z kolana jakoś we wrześniu. Tak to jest ze strupkami, prędzej czy później odpadają, a głupi nauczyciele jazdy konnej wypadają z pamięci, jeśli tylko da się im trochę czasu.
Ale końska gorączka nie mija. Hedwiga leży spocona w nocy i marzy.
— Koń — mruczy. — Własny koń.
W dzień chodzi za tatą jak pies, na pastwisko, na strych, do gabinetu pełnego zakurzonych książek.
— Czy możemy kupić konia? — pyta, ciągnąc go za nogawkę.
Biedny tata. Konie są drogie. Najtańsze kosztują kilka tysięcy. Och, gdyby tak Hedwiga znalazła zakopany za stodołą skarb albo gdyby nagle w wieczornych wiadomościach powiedzieli: „Ceny koni spadły dzisiaj o dziewięćdziesiąt pięć procent”.
Ale nie, życie toczy się dalej, a chudy portfel leży w szufladzie biurka.
Pewnego dnia dzwoni telefon. Hedwiga podnosi słuchawkę.
— Halo?
— Cześć, tu Karl-Erik.
Karl-Erik to stary dziadek, który mieszka dwadzieścia kilometrów od nich. Ma rudego psa Ronję i dwadzieścia białych gęsi, które gęgają w ogrodzie. Karl-Erik jest miły. Ale w jego domu wszystko aż się lepi od brudu. Nie ma też prawdziwej toalety, trzeba wychodzić na zewnątrz.
Karl-Erik chce porozmawiać z tatą. Hedwiga biegnie do drewutni. Drzazgi fruwają w powietrzu, szczapy drewna robią koziołki, trafione siekierą taty. Na zimę potrzeba dużo opału.
— Telefon do ciebie! — krzyczy Hedwiga.
Tata wyciera pot z czoła i człapie do domu.
— Możemy kupić konia? — woła Hedwiga.
Tata tylko kręci głową. Nie wie już, co ma odpowiadać. Hedwiga siedzi w drewutni i przygląda się stosom drewna. Po jednym z polan maszeruje mały owad z długimi czułkami. Kłopotek czarny. To jest chrząszcz, który występuje tak rzadko, że prawie nie można go zobaczyć. Hedwiga sadza go sobie na palcu. Kłopotek przygląda się jej przez chwilę. Robi kupę na jej palec, a potem zlatuje na stos drewna. Znika znowu między polanami.
Można mieć życzenie do biedronki odlatującej z palca, myśli Hedwiga. Ale kłopotek jest o wiele rzadszy niż biedronka. Dlatego życzenie do kłopotka powinno się o wiele bardziej spełnić.
Hedwiga zamyka oczy. Żeby tatę wreszcie było stać na konia. Żeby kupił mi konia z gładką sierścią i błyszczącą grzywą. Tego sobie życzę.
Kłopotek rusza czułkami najpierw w jedną, potem w drugą stronę. W końcu umiera, bo tak dzieje się z kłopotkami jesienią.
Drzwi do szopy otwierają się z hukiem. Tata ma zaczerwienione policzki, błyszczą mu oczy.
— No już — mówi. — No już, wskakujemy do samochodu.
Hedwiga zaciekawiona idzie za nim.
— Co robimy? — pyta.
— Jedziemy do Karla-Erika.
— Po co?
— Muszę pożyczyć przyczepę.
— Po co ci przyczepa?
Tata się uśmiecha.
— Zobaczysz.
Przez całą drogę do Karla-Erika tata się uśmiecha. Pogwizduje i bębni palcami w kierownicę.
— No to już — mówi.
Kiedy wjeżdżają na podwórko, gęsi uciekają, kręcąc kuprami. Syczą i wystawiają języki w kierunku niebieskiego saaba. Ronja wybiega z domu jak burza.
Karl-Erik wcale nie biegnie.
— Ajajajaj — wzdycha i idzie, utykając, przez błoto. Czasem sztywnieje mu noga. Dzieje się tak od czasów jego młodości, kiedy nogę przebił mu metalowy pręt. Przeszedł na wylot! Noga wyglądała jak ponacinana kiełbasa na grilla!
Karl-Erik ma szorstką brodę i wielkie uszy.
— Jest za wychodkiem — wyjaśnia. — Ale nie mam siły jej tutaj przyciągnąć, to naprawdę ciężki grat. — Mówi o przyczepie. To przyczepa jest tym gratem. Tata idzie za wychodek i po chwili wraca, ciągnąc przyczepę. Przymocowuje ją z tyłu do saaba.
— Jadę — mówi. — Hedwiga, pomóż przez ten czas trochę Karlowi-Erikowi. Ma kłopoty z nogą.
Hedwiga kiwa głową. Oczywiście, że pomoże. To przecież żadna sztuka!
Kiedy saab odjeżdża, idą do domu. Wisząca lampa z grubym kloszem daje słabe światło. Ławka klei się od brudu. Na podłodze stoi wiaderko pełne ości i skórek od chleba. W gorącym powietrzu roi się od much.
Karl-Erik wyjmuje z szuflady kuchennej zniszczoną portmonetkę.
— Słuchaj no, dałabyś radę pójść do naszego wiejskiego sklepu, żeby mi kupić ziemniaki? Byłabyś aniołem. Anioł. Nieczęsto Hedwigę ktoś tak nazywa. Ale kiedy Hedwiga słyszy to słowo, niemal czuje, jak na plecach wyrastają jej skrzydła. Kiwa głową i bierze z ręki Karla-Erika dwudziestokoronowy banknot.
— Oczywiście — odpowiada.
— Kup dziesięć — prosi Karl-Erik. — I uważaj, żeby cię nie potrącił samochód.
Kiedy Hedwiga idzie drogą, trzyma się prosto i lekko się uśmiecha, tak że prawie tego nie widać. Wszyscy przejeżdżający obok niej myślą pewnie, że to idzie prawdziwy anioł.
Do sklepu w Abytorp jest kawałek drogi. Kiedy Hedwiga wreszcie tam dociera, słońce wisi już dość nisko. W drzwiach słychać dzwonek.
Wiejski sklep to cudowne miejsce. Można tu kupić wszystko, czego się tylko zapragnie. Ciastka i mydło, gwoździe i papier ścierny, zupę w puszce i kolorowe kredki. Hedwiga chodzi między półkami. Dotyka wszystkiego i wciąga głęboko zapachy.
Nagle coś szeleści pod jej palcami. Torebka z żelkami. Tymi kwaskowo-owocowymi.
Ślinka napływa jej do ust. Hedwiga doskonale wie, co znaczy ten szelest, własny język opakowań ze słodyczami. Kup! Kup mnie!
Bierze torebkę do ręki. „Kosztuję tylko dziesięć koron — szeleści torebka. — Chyba wiesz, jak jest przyjemnie, kiedy kolorowe, klejące żelki owocowe wchodzą między zęby, a usta aż się marszczą od cukru”.