W jadalni w domu pod numerem 87 przy Park Street w Londynie stały ciężkie, ponure meble. Poranek był równie ponury, ale ogień w kominku sprawiał, że pomieszczenie wydawało się nieco bardziej przytulne.
Przy stole, przeznaczonym dla trzydziestoosobowej rodziny i przyjaciół, siedzieli lord Hubbard, prywatny detektyw T. Sventon ze Sztokholmu, pan Omar z pustyni arabskiej i mali krewni lorda, Mary i Dick.
Lord Hubbard jadł szynkę i jajka. Każdego, kto uznałby za dziwne, iż przy stole towarzyszy mu praktykujący prywatny detektyw, nazwałby zabawnym. Nałożył sobie kolejną porcję szynki i jajek. Mogłoby się wydawać, że skradające się kroki odziedziczył wraz domem (Park Street 87 w Londynie).
Pan Omar z Arabii pił herbatę. Nikt by nie podejrzewał, że zastanawia się, dlaczego ludzie piją herbatę, skoro istnieje kawa. Bo niezaprzeczalnie istnieje. Ciemne oczy pana Omara były niezgłębione niczym arabska noc.
Mary także piła herbatę. Miała sukienkę w kratę i jasne włosy. W prawej dłoni trzymała grzankę, na którą udało jej się nałożyć niezwykle dużo marmolady pomarańczowej. Na grzance jej brata marmolada już się nie mieściła. Spływała Dickowi po palcach i skapywała na prawą nogawkę spodni, bo żadna grzanka na świecie nie pomieściłaby takiej ilości marmolady.
T. Sventon położył czarną brodę obok swojego talerza i siedział zatopiony w myślach. Oparł łokieć na stole, podparł głowę dłonią. Nie miał wątpliwości, że skradający się mężczyzna to W. Łasica. Prawdopodobnie współpracował z innymi, może nawet z całą szajką lub — w najlepszym wypadku — połową szajki. Łasica znany był z tego, że nigdy nie działa w pojedynkę.
Sventon zastanawiał się:
1. jaki jest cel skradania się W. Łasicy po posiadłości przy Park Street 87 w Londynie oraz
2. jak przeprowadza się śledztwo we mgle.
Rzecz jasna, Sventon przebywał od czasu do czasu we mgle, ale zawsze opadała ona koło południa, kiedy praca śledcza prywatnego detektywa zazwyczaj dopiero się rozpoczyna.
— Posłuchajcie — odezwał się, stukając widelcem w wypolerowany blat stołu. — Natychmiast rozpoczynam śledztwo. Proszę zawołać służące.
— Dobrze — odparł Hubbard — ale nie posiadam kamerdynera. Nigdzie ich w dzisiejszych czasach nie ma. Wszędzie to samo.
— Zawołam je — powiedziała Mary. Włożyła do ust resztkę grzanki z marmoladą pomarańczową i wybiegła.
Czekali. Przez moment było absolutnie cicho, ale tylko dlatego, że Mary stała za drzwiami i przełykała marmoladę. Po chwili zawołała:
— Betty, Joan!
Potem znów trochę czekali. Wszyscy byli niezmiernie ciekawi, w jaki sposób prywatny detektyw zacznie pracę śledczą — wszyscy poza Sventonem, który to wiedział, lordem Hubbardem, który nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty, i panem Omarem, który z orientalnym spokojem ducha dziwił się, że producenci herbaty są w stanie się utrzymać, skoro na świecie istnieją producenci kawy (i ponadto zapewne wielu producentów herbaty ma duże rodziny). Niezmiernie ciekawi byli tylko Dick i Mary. Nie mogli oderwać oczu od Sventona.
W końcu przyszły Joan, wielka i gruba, w niezwykle białym fartuchu, oraz Betty, niska i blada, z końcówką odkurzacza w ręku. Sventon otworzył notes. Najpierw zwrócił się do kucharki.
— Proszę powiedzieć, co pani wie. Czy słyszała bądź widziała pani coś niezwykłego?
— O tak, bez dwóch zdań — oznajmiła Joan. Wyglądała dokładnie tak, jakby chciała się zwolnić. — Wiele razy.
— Bez wątpienia jest na to jakieś proste wyjaśnienie — mruknął lord Hubbard uspokajająco. — Wyśmienite jajka. Doprawdy świetnie zniesione.
Joan spojrzała krytycznie na talerz Sventona. Detektyw nie zjadł swojego jajka sadzonego. Było teraz zimne i pomarszczone.
— Czy z tym jajkiem jest coś nie tak? — spytała Joan.
Sventon spojrzał na jajko i się zamyślił.
— Jest za wcześnie, bym mógł sformułować opinię na ten temat — powiedział.
— Czy pod moją nieobecność w domu widziano jakieś nieznajome jajko? — spytał Hubbard, chcąc pomóc w pracy śledczej. — To znaczy jakąś nieznajomą osobę. Osobę. Nie jajko. Osobę.
— Widzieć, nikogo nie widziałam, na całe szczęście, ale kogoś s ł y s z a ł a m.
Sventon przysunął sobie notes, lord Hubbard mruknął coś o prostym wyjaśnieniu, a Omar wydawał się bardziej niezgłębiony niż noc. Dick i Mary spojrzeli na siebie. Lubili detektywów.
— W nocy słyszałam skrzypienie schodów prowadzących na strych.
— Ja też! — krzyknęła Betty. — Ale zamknęłam drzwi. Bałam się zajrzeć na strych.
— I słyszała, jak Panna Polly parsknęła.
— Kto?
— Ja.
— Kto parsknął?
— Panna Polly, rzecz jasna. Przecież nie ja.
— Kim jest Panna Polly?
— Któregoś dnia weszłam do łazienki, a tam stał jakiś nieznajomy mężczyzna! — wtrąciła Betty, wytrzeszczając oczy.
— Z pewnością jest na to jakieś proste wyjaśnienie — mruknął lord Hubbard.
— Powiedział, że już załatwione, i poszedł, ale słyszałam, jak
Panna Polly parsknęła.
Znów ta Panna Polly! Ale zanim Sventon zdążył powtórzyć pytanie, odezwała się Joan:
— Chciałam zadzwonić do rzeźnika, ale przy telefonie stał jakiś obcy mężczyzna. Powiedział, że już załatwione, i poszedł. Zanim zniknął, słyszałam, jak Panna Polly parsknęła.
— Chwileczkę! — Prywatny detektyw Sventon zastukał w stół tak mocno, że z sufitu odpadło kilka białych płatów tynku. — Panna Polly! Kim jest Panna Polly?
Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, od strony drzwi dobiegł ich odgłos skradania się. Wszyscy odwrócili się w tamtą stronę.
W progu stał biały kot rasy angora i przyglądał się im zimnymi żółto-zielonymi oczami.