Tiuri klęczał na kamiennej posadzce i wpatrywał się w blady płomień stojącej przed nim świecy.
„Która to godzina?” Powinien poważnie zastanawiać się nad obowiązkami, które będzie musiał wypełniać jako rycerz, lecz myśli wciąż mu ulatywały. Czasami miał pustkę w głowie. Był ciekaw, czy jego towarzysze czują to samo.
Zerknął w bok, na Folda i Armana, na Wilma i Jusipu. Foldo i Wilmo wpatrywali się w swoje świece, Arman ukrył twarz w dłoniach. Jusipu siedział prosto i spoglądał w górę, ale nagle zmienił pozycję i spojrzał Tiuriemu prosto w oczy. Przez chwilę patrzyli na siebie; potem Tiuri odwrócił wzrok i skierował go na płomień.
„Ciekawe, o czym myśli Jusipu”.
Wilmo poruszył się, głośno szurając butem o posadzkę. Pozostali spojrzeli w jego stronę. Wilmo pochylił głowę, jakby się zawstydził.
„Ale cicho – pomyślał Tiuri chwilę później. – Jeszcze nigdy nie przebywałem w takiej ciszy. Słyszę tylko nasze oddechy i bicie swojego serca, jeśli dobrze nadstawię ucha…”
Pięciu młodzieńcom nie wolno było rozmawiać; przez całą noc nie mogli powiedzieć ani słowa. Zabroniono im także wszelkiego kontaktu ze światem zewnętrznym. Sami zaryglowali drzwi kaplicy; mieli je otworzyć dopiero rano, gdy o siódmej przyjdą po nich rycerze króla Dagonauta.
Rano! Tiuri już sobie wyobrażał tę odświętną paradę: rycerzy na koniach w pięknych czaprakach, barwne tarcze i łopoczące sztandary. Widział również samego siebie – na rumaku czystej krwi, w błyszczącej zbroi, w hełmie z powiewającym piórem.
Otrząsnął się z tej wizji. Nie powinien rozmyślać o zewnętrznych atrybutach rycerstwa, lecz umacniać się w postanowieniu, że będzie wierny i uczciwy, odważny i skory do niesienia pomocy.
Od wpatrywania się w płomień zaczęły go piec oczy. Spojrzał na ołtarz; leżało przed nim pięć mieczy, a nad nim wisiały tarcze połyskujące w migotliwym świetle.
„Od jutra dwóch rycerzy będzie nosiło ten sam herb – pomyślał – ojciec i ja”. Jego ojciec także miał na imię Tiuri; zwano go Walecznym. Czy czuwa teraz, myśląc o synu? „Mam nadzieję – powiedział sobie chłopiec w duchu – że będę równie dobrym rycerzem jak on”.
„A gdyby tak nagle ktoś zapukał do drzwi? – przyszło mu po chwili do głowy. – Nie moglibyśmy otworzyć”. Przypomniało mu się, co kiedyś opowiadał rycerz Fartumar, któremu służył jako giermek. Kiedy w noc poprzedzającą pasowanie Fartumar czuwał w kaplicy, ni stąd ni zowąd rozległo się walenie w drzwi. Fartumarowi towarzyszyło trzech przyjaciół, ale żaden nie otworzył. I bardzo dobrze zrobili, bo później okazało się, że to jeden z dworzan chciał ich wystawić na próbę.
Tiuri znowu spojrzał na swych towarzyszy. Wciąż siedzieli nieporuszeni. Na pewno minęła już północ. Jego świeca prawie się wypaliła; była najkrótsza ze wszystkich. Być może dlatego, że stała najbliżej okna. Wiało tu; Tiuri co jakiś czas czuł, jak omiata go podmuch zimnego powietrza. „Kiedy zgaśnie, nie zapalę nowej” – pomyślał. Przyjemniej siedzieć w ciemności, nie będąc widzianym. Nie obawiał się, że zaśnie.
„Czy Wilmo śpi? Nie, poruszył się”.
„Nie czuwam jak należy” – skarcił się w duchu Tiuri. Splótł dłonie i wbił wzrok w miecz, z którego będzie mu wolno korzystać tylko w szlachetnym celu. Powtórzył w myślach słowa, które miał nazajutrz wypowiedzieć do króla Dagonauta: „Ślubuję jako rycerz wiernie wam służyć, królu, a także wszystkim waszym poddanym i każdemu, kto wezwie mnie na pomoc. Ślubuję…”
I wtedy rozległo się pukanie do drzwi – ciche, ale wyraźne. Chłopcy wstrzymali oddech, lecz dalej siedzieli bez ruchu.
Znowu dało się słyszeć pukanie.
Spojrzeli po sobie, nie odezwali się jednak słowem i żaden z nich nie drgnął.
Ktoś próbował przekręcić gałkę od drzwi. Rozległy się kroki, potem powoli ucichły.
Z pięciu piersi wyrwało się westchnienie.
„A więc jednak” – pomyślał Tiuri. Dziwne, miał poczucie, że przez całe czuwanie właśnie na to czekał. Serce waliło mu tak głośno, że inni musieli je słyszeć. „No, już, spokojnie – przemawiał do siebie w duchu. – Może to jakiś nietutejszy, ktoś, kto nie wie, że tu czuwamy, albo ktoś, kto droczy się z nami lub chce nas wystawić na próbę…”
Mimo to wciąż nasłuchiwał w napięciu. Jego świeca na chwilę rozbłysła jaśniej, po czym nagle zgasła z cichym sykiem. Siedział teraz w ciemności.
Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim usłyszał nad głową delikatny szmer. Jakby ktoś skrobał paznokciem w szybę!
A potem jakiś głos, cichy niczym westchnienie, odezwał się:
– W imię Boże, otwórz drzwi!